- Billie Joe! - Marie oderwała wzrok od witryny, wyjęła z kieszeni
telefon i wskazała na wyświetlacz. Lily mimowolni zmarszczyła czoło i dała tym
okularnicy do zrozumienia, że nie do końca o to jej chodziło. - A ten twój, no!
Jak mu tam było? - Dziewczyna wykrzywiła usta, przez co jej twarz nabrała
wyrazu ogromnego skupienia. - Ten... Davey! O...
- Havok? – Lily nie zmieniła
zbytnio wyrazu twarzy.
Była bowiem całkiem
pesymistycznie nastawiona do tego pomysłu. Co prawda Davey Havok wokalistą i
tekściarzem był naprawdę dobrym, ale jeśli chodziło o wygląd całkowicie nie
spełniał kryteriów.
Nie chodziło o to czy był
brzydki, bo to kwestia gustu. Problem w tym, że wokalista AFI był całkowicie
niemęski. Malował oczy, włosy i paznokcie. Zwłaszcza podczas promocji płyty
„Decembernderground” przeszedł samego siebie. Z niebieskimi cieniami na
powiekach mógł konkurować z niejedną dewotką z kościoła.
A Lily chciała uwiecznić na
portrecie mężczyznę z krwi i kości. Bez podkładu, mascary i gipsów. Uwydatnić
cechy płciowe, ostre rysy twarzy, kilkudniowy zarost, twarde spojrzenie.
Całkowite przeciwieństwo lalusiowatych, wycelowanych kolesi z kabrioletów,
którzy szwędali się po Berkeley.
- No co? – Marie spytała,
widząc jej wahanie.
- Nie o to mi raczej
chodziło. Davey jest zbyt… - Lily gestykulowała, by wyrazić w pełni jaki jest
Havok, ale rozmówczyni jej przerwała.
- Jest naprawdę całkiem
niezły. W ostatnim teledysku… mm… ciacho.
Malarka wytrzeszczyła oczy.
Oczywiście płytę miała od dawna, ale nie zawracała sobie głowy teledyskami. Z
prostej przyczyny: braku czasu. Poza tym podświadomie obawiała się znów ujrzeć
te koszmarne turkusowe cienie do powiek.
- Naprawdę?
- Oczywiście! Ma niesamowicie
piękne oczy. Nigdy nie wspominałaś, że David jest taki hot!
- Zależy, co dla kogo jest
hot. – Lily wiedziała oczywiście, że Marie lubi sobie w taki sposób żartować.
Nazywać przystojnych facetów, jak gimnazjalistki zachwycające się Robertem
Pattinsonem.
- Wygląda tak, że nie dziwię
się tej lasce, że go porwała. – Kasztanowowłosa prawie podskoczyła z
ekscytacji. – Jeżeli taki Davey ci się nie podoba, to już nie wiem, jakiego
mężczyznę ty chcesz namalować. Dla mnie, oczywiście po Billie’m spełnia
wszystkie kryteria.
- Czuję, że koniecznie muszę
nadrobić moje braki w teledyskach AFI. – Kąciki ust Lily nieznacznie przesunęły
się ku górze. – A wy? – Spróbowała zmienić temat. – Co macie na literaturze?
- Szczerze mówiąc – Marie
poprawiła okulary. – Ostatnio nie chodzę na wykłady. Muszę wybierać między
szkołą, a kinem, teatrem czy czymkolwiek innym. Szkoła zawsze przegrywa. –
Zaśmiała się w specyficzny dla siebie sposób. – Niemniej, uważam, że literatura
to ciekawy kierunek studiów. Gdybym tylko nie była tak leniwa… - Marie
skrzywiła się, dając do zrozumienia, że to był jej największy problem.
Lily zbytnio to nie zdziwiło.
Odkąd pamiętała, Marie zawsze była strasznym leserem Całkowitym jej
przeciwieństwem, chyba jeszcze bardziej niż Joanna. Tak na dobrą sprawę one
dwie mogłyby być dobrymi kumpelami. Obie angażowały się w najróżniejsze sprawy.
Imprezowały do upadłego i miały mnóstwo znajomych. Z tym wyjątkiem, że Jo
nieumyślnie zrażała do siebie ludzi. Nie potrafiła utrzymać języka za zębami i
czasem szczerze aż do bólu wytykała innym wady i ich słabości.
- Ostatnio – Przerwała ciszę
Marie. – byłam na koncertach Killersów, Muse i 30 Seconds To Mars. Mówię ci,
było nieziemsko! Co prawda, nie jestem aż taką fanką tych zespołów, ale
atmosfera tak mi się udzieliła, że kupiłam już bilety na ich kolejne występy.
Okularnica z przejęciem
opisywała kolejne koncerty, a Lily chłonęła, co tylko mogła, wzdychając
zazdrośnie co jakiś czas. Mogła sobie tylko pomarzyć o tym ,by na coś takiego w
ogóle pojechać. Pieniądze przepuszczała na rzeczy związane ze studiami albo na
tatuaże. A chodzenie na koncerty garażowo- osiedlowych indie rockowych zespołów
przecież się nie liczyło. Nawet, jeśli te zespoły grały całkiem znośną muzykę.
Ale to odbywało się bez tego całego splendoru i efekciarstwa, z jakiego słynęły
koncerty dla kilkutysięcznej publiczności. Taka widownia dawała całkowitą
anonimowość. Ludzie skaczą, pogują, fałszują przeokropnie, ale nikt na to nie
zwraca uwagi, bo na takich koncertach właśnie tak jest. A ci indie rockowy
grają zazwyczaj w totalnych spelunach, gdzie na występ przyjdzie garstka ludzi,
w tym kilku przybłąkanych duszyczek, które nie do końca wiedzą, co tu robią i
po co. W takim przypadku siada się przy stoliku, zamawia napój (najlepiej
wysokoprocentowy) i udaje się, że kontemplacja tekstu pochłania do reszty. Nikt
nie skanduje nazwy zespołu, żadna rozhisteryzowana fanka nie rzuca stanika lub
innej części garderoby na statyw od mikrofonu.
Lily nie raz uczestniczyła w
takich recitalach. Zasiadała w kącie Sali śmierdzącej dymem papierosowym, tanim
piwem i spoconymi harleyowcami i analizowała teksty undergroundowych piosenek.
To były całkiem inne emocje. I choć na kameralnych koncertach zespół czy
wokalista miał praktycznie bezpośredni kontakt z publicznością, tak na tłumnych
koncertach z widzów biła niewiarygodna wręcz i pozytywna energia. Tego właśnie
brakowało Lily w zblazowanym towarzystwie, sączącym trunki, które po kilku
kuflach nie zareagowałoby, gdyby z głośników, zamiast muzyki zespołu, puściliby
Chopina
- I Wtedy Jared…! Dasz wiarę,
że on ma prawie 40 lat? I wtedy on wpuścił na scenę kilkadziesiąt
rozwrzeszczanych fanek! – Marie nie przerywała swojej relacji. – Nawet sobie
pomyślałam: Dżizas, przecież one go zjedzą! Genialnie było, geeenialnie! Aż
chce się jeszcze!
- Nie wątpię. – Lily
wykrzywiła lekko usta.
- W ogóle tyle atrakcji, że
hej! Mieliśmy jechać na przedpremierowy pokaz Barmana, ale Rose coś napomknęła
o karaoke. To będzie masakra! Wszyscy się schlamy jak ostatnio i będziemy wyć
do mikrofonu. Uwielbiam robić z nią imprezy. Są kosmiczne! Mam nadzieję, że
znów nie zaprosi Meg.
- Meg? Meg Stuarts? Ode mnie
z roku? – Lily nie wierzyła własnym uszom. Dwie największe uniwersytecki
przyjaciółeczki nie zapraszają się na imprezy?
- Dokładnie! Meg ma jakieś
pretensje do Rose. A najlepsze jest to, że Rose nie miała z akcją nic
wspólnego, bo całe zamieszanie spowodował Michale. – Marie była w swoim
żywiole. Gorące ploteczki to było coś, co studentka literatury lubiła
najbardziej.
- Już nie mogę doczekać się
imprezy. Czuję jej głód. Mam ochotę się nawalić i jęczeć przeboje Britney. „
Hit me baby one more tiiiiimeeeeee…” Bo na ostatniej imprezce nie byłam,
walentynkowe party nie jest dla mnie.
- Jak się kogoś kocha, to
powinno się to okazywać na co dzień. – Lily uniosła nieznacznie brwi.
- Dokładnie! – Marie
poprawiła okulary. – Kiczowate serduszka, karteczki, amorki. Wszędzie miziające
się pary. Czy może być coś gorszego?
- Jasne. Banda kretynek,
które są chorobliwie zazdrosne, bo spędzają Walentynki w gronie przyjaciółek,
po raz tysięczny oglądając „Pretty Woman”. – Warknęła im za plecami Joanna,
która pojawiła się tam, nie wiadomo kiedy.
- Ty do nich z pewnością nie
należysz? – Parsknęła Marie.
Z całą pewnością, pomyślała
Lily. Kto jak kto, ale Joanna nie miała problemów ze znajdowaniem sobie
męskiego towarzystwa. To, co robiła w walentynki całkowicie mijało się z
przesłaniem święta zakochanych, ale faktem było, że tego dnia Joanna nie
oglądała „Pretty Woman” ani innej komedi romantycznej.
- Ale widzę, że jesteś na
bieżąco, jeśli chodzi o zajęcia kretynek, które spędzają same walentynki. – Dogryzła
jej okularnica.
- Dość, stop! – Warknęła
Lily. Dyskusja czy rozmowa to jedno, a złośliwości i kłótnie to drugie. A tego
drugiego właśnie, dziewczyna bardzo nie lubiła. – Jo, odprowadzisz mnie do
Boba?
- No… dobra. – Powiedziała po
chwili namysłu, nie spuszczając wzroku z Marie.
- Zobaczymy się później. –
Malarka pospiesznie pożegnała się ze studentką literatury.
- Wiesz, że tego nie lubię. –
Odezwała się lily, gdy były już same.
- Tak? A sama ciśniesz
Ibsenowi! – Usprawiedliwiała się Joanna.
- To całkiem co innego!
- Ty nie lubisz jego, a ja
nie lubię tego grubasa, któremu dziób się nie zamyka!
- Nie uważasz, że jesteś
trochę niesprawiedliwa? To jej sprawa, z kim się zadaje. Ktoś od ciebie mógłby
mieć pretensje, że ty przyjaźnisz się ze mną.
Joanna skrzywiła się w minę
„I tak wiem swoje”.
- Wiesz, że twój konflikt z
Rose jest całkowicie bez sensu?
- A twój z Ibsenem?
- Rose mimo wszystko nie
sugeruje, że masz zaliczenia tylko dlatego, że sypiasz z asystentami i
wykładowcami. Nie, żebym się przejmowała. Dogadałaś się w końcu z Harry’m? –
Lily przeszła na bezpieczny temat o tańcu. To była dobra decyzja.
Prawie do samego Boba
artystka nie odzywała się. Joanna, zachęcona do gadania o tańcu, nie pozwalała
sobie na żadne przerwy. Podróż pozwoliła na szczegółową relację z ostatniego
turnieju tańca. Fotografka była w sowim żywiole. Skrytykowała sukienki
uczestniczek, stwierdziła, ze jury faworyzowało jedną z par („Z pewnością ta
rudowłosa zdzira poszła z sędziami do łóżka”), opowiedziała ze szczegółami cały
swój układ do samby, a na koniec rozpływała się nad pudłem. Dla kogoś, kto nie
skupia się na tańcu i turniejach, to ostatnie brzmi co najmniej bez sensu. Bo
pudło to miejsce na podium.
Gdy w końcu zatrzymały się na
Bulwarze Lincolna, Joanna własnie streszczała jak to fotograf na turnieju był
strasznym amatorem. Lokal Boba znajdował się w idealnym miescu – blisko
centrum, a jednocześnie wystarczająco daleko od szumu, gwaru i hałasu
panującego tam. Budynek, w którym znajdowała się kawiarnia widocznie odcinał się
od pozostałych, ale zdaniem Lily nadawało mu to specyfiki i sprawiało, że tego
miejsca nie dało się zapomnieć. Był to parterowy, śnieżnobiały klocek, który na
tle obskurnych kamienic i supermarketów wyglądał nader oryginalnie i pogodnie.
Na działce rosły wysokie modrzewie i rozłożyste drzewa strefy
śródziemnomorskiej. Nadawały przyjemnego, zielonego akcentu wśród szarości
betonu i asfaltu.
Nazwa lokalu była dość
trywialna, ale właściciel Bob Mason za nic w świecie nie chciał jej zmienić.
Knajpa pochodziła z czasów, kiedy wszystkie lokale nazywano imionami
właścicieli i jako jedna z niewielu utrzymała się na rynku z tą nazwą.
Teraz najczęstszą klientelą
byli studenci z Uniwersytetu Kalifornijskiego, który znajdował się zaledwie
kilka przecznic dalej. Nowy rodzaj klientów sprawił, ze kawiarnia potrzebowała
gruntownego odnowienia. Kiczowatą tapetę zastąpiły ściany w ciepłym odcieniu
fioletu, metalowe krzesła i stoliki zostały wymienione na czarne, skórzane
fotele i mahoniowe blaty. Na każdym stole stała mała lampeczka. Ze ścian znikły
podstarzałe i przeżarte przez mole dywany i trofea myśliwskie, a zawisły piękne
czarno-białe zdjęcia studentów fotografii. Nawet jadłospis został zmieniony.
Zamiast krwistych steków i tłustych hamburgerów, zamawiało się najróżniejszego
rodzaju desery i sałatki.
Joanna na obchodne klepnęła
Lily w plecy i dodała, że jak się upora ze zdjęciami, to wpadnie do Boba.
Malarka, pozostawiona sama
sobie, weszła do kawiarni. Rozejrzała się. Kimberly Dray z pewnością nie było.
Zresztą nie spodziewała się jej , bo było dosyć wcześnie. Tylko przy dwóch
stolikach siedzieli ludzie. Przy jednym dwie, względnie znajomo wyglądające
studentki, przy drugim stateczny jegomość czytający dzisiejsze wydanie lokalnej
gazety i sączącego espresso. Ów jegomość zajął ulubione miejsce Lily – w kącie,
którego prawie nie było widać. Musiała więc wystawić się na widok publiczny,
siadając przy stoliku, połowicznie odgrodzonym przez parawan. Położyła pakunki
i torbę z ubraniami na drugim fotelu.
____________________________________________________________________
No teraz się bardziej postarałam. Musiałam czymś zająć mózg, bo ostatnio pracuje na pełnych obrotach i jak jeszcze nigdy w życiu mam problemy z zasypianiem. A poza tym smutam bez powodu. Czy to już jesienna depresja? ;/
No nareszcie znalazłam czas, żeby napisać komentarz, ale rozdział przeczytałam już tydzień temu. I muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona. Rzeczywiście, postarałaś się, dziewczyno :).
OdpowiedzUsuńWreszcie mogę w pełni nacieszyć się dialogami.
Co tu więcej dodać? Czekam na więcej :)
Pozdrawiam
Chciałam ogłosić, że wróciłam z nowym rozdziałem :) Zapraszam
OdpowiedzUsuńHej, zapraszam na nowy rozdział :) Gdzie zniknęłaś, tak swoją drogą?
OdpowiedzUsuńpozdrawiam